search

Lonerism

49,99 zł
Brutto
Ilość

 

Polityka prywatności

 

Zasady dostawy

 

Zasady reklamacji

Psychodelia / Experimental Rock
premiera polska:
2016-07-07
kontynent: Australia i Oceania
kraj: Australia
opakowanie: digipackowe etui
opis:

uwolnijmuzyke.pl
Lepiej niż na debiucie. Można? Można.

Zdarzały się już w tym roku wyczekiwane “drugie płyty”. Jednym wyszły one lepiej, drugim gorzej. Generalnie “szału nie było”. Jednak przyszła kolej na australijski zespół, który albumem “Lonerism” przerwał tę tendencję. Po bardzo dobrym debiucie ciężko jest przebić się z czymś jeszcze lepszym, bardziej świeżym, ciekawym. Jeszcze ciężej jest sprostać oczekiwaniom fanów, którzy żądają wręcz kontynuacji płyty, a krytycy chcą być zaskakiwani. Jak znaleźć złoty środek?

Tame Impala ma na to sposób – robić swoje, czerpiąc garściami zewsząd. Album nagrywany był bowiem w wielu różnych miejscach podczas trasy koncertowej zespołu i już pod koniec 2011 roku cały materiał został odstawiony do mixu i masteringu. Zdarzało się, że gitara była nagrywana w Wiedniu, a wokal w samolocie do Londynu, jednak większość materiału została nagrana w domu Kevina Parkera. Na płycie znajduje się też wiele ambientowych dźwięków, które Parker nagrywał na dyktafon. Jay Watson powiedział, że na “Lonerism” jest ogólnie – mnóstwo wszystkiego. I nie ma tu mowy o przeroście formy nad treścią czy też nadmiarze czegokolwiek. Panuje tu psychodeliczna harmonia.

Na “Innerspeaker” (recenzja) momentami brakowało mocy i siły przebicia, ale ciągle był to niesamowicie interesujący i wciągający album. Na swojej drugiej płycie muzycy pokazali, że może być jeszcze ciekawiej, dodając do tego ogromną dawkę energii. Całość oscyluje pomiędzy psychodelicznym rockiem a popowymi melodiami, które wciągają słuchacza w inny świat. Dużo tu rock’n'rolla, nawiązań do lat 60., 70. i eksperymentów. Pulsujące gitarowe riffy przeplatają się ze świetnymi zmianami tempa tworząc spójne, ale śmiałe kompozycje.

Album rozpoczyna się dość jednostajnie – te same, rytmiczne uderzenia, powtarzające się szeptane I gotta be above it i w końcu trochę wokalu. Dalej jest tyko lepiej. W “Endors Toi” słychać ciekawe perkusyjne zestawienia połączoną z ładną linią basową. Od dłuższego czasu znany nam utwór “Apocalypse Dreams” to mieszanka różnych rytmów z pianinem i przesterowanymi gitarami. “Mind Mischief” jest bardziej przejrzysty, a “Feels Like We Only Go Backwards” to spokojny utwór z niesamowitym klimatem. Ostatni utwór “Sun’s Coming Up” różni się od reszty, a to za sprawą braku perkusji i basu.

Niemal każdy utwór broni się tu z osobna. Każdy mógłby być singlem i zbierać pochlebne recenzje. Album brzmi również świetnie jako całość – nieco onirycznie, pseudo-elektronicznie, ale wciąż bardzo świeżo. Brzmienie “Lonerism” po prostu magnetyzuje. To płyta, przy której nie sposób się nudzić nawet przy dziesiątym z rzędu przesłuchaniu. Oby pomysły Kevina Parkera nigdy się nie skończyły.
autorka: Ewelina Malinowska

screenagers.pl
Gdyby nie znać zapowiadających „Lonerism” singli, w jakąż konsternację wprowadzić musi opener albumu, z wkręcającym się w głowę skandowaniem „gotta be above it, gotta be above it”, przy rytmie z jakiejś bit-maszyny. Czyżby Tame Impala widzieli się teraz bardziej w szeregach psychodelicznej awangardy niż na czele wspomnieniowego anty-wyścigu? Oczywiście tak nie jest, a przynajmniej niezupełnie, o czym przekonuje już za chwilę ten właściwy, bo czysto energetyczny wystrzał inauguracyjny - kosmische „Endors Toi”, który razem z sąsiednim majstersztykiem odlotu - „Mind Mischief” - przypominają, co nam tak zasmakowało dwa lata temu. A jednak w kontekście całości nie da się pierwszego wrażenia zignorować, bo tutaj naprawdę dzieją się rzeczy, nad którymi kompletnie nie da się być above it.

Pewnie wszyscy już dawno odczuli, że „Lonerism” jest wyśmienite, ale raczej komplikuje wizerunek grupy, niż go rozjaśnia. Zaszła tu taka zależność między debiutem a sofomorem, że ten drugi chyba dopiero tak naprawdę precyzuje, o co się tutaj rozchodzi. Na fali ciepłego przyjęcia wyszła z tych gości zupełna pewność siebie, chociaż ta śmiałość nie ma już wiele wspólnego z brawurą wyciskania soczystych gitarowych riffów. „Innerspeaker”, nie mówiąc już o debiutanckiej EP'ce, łatwo było umieścić w schemacie sieci nawiązań, w której jedynym objawem innowacji w obrębie tradycji jest jej miłe dla ucha odświeżanie oraz tak elementarne, stałe wyznaczniki wartości muzyki jak melodia i vibe - by następnie odpowiednimi dla takiego rozpoznania łatami z vintage'owej teki-wyobraźni recenzenta wykleić ogromną część wypowiedzi. „Lonerism” nie daje się już w ten sposób skwitować, bo to współczesny wehikuł, a luźne fantazjowanie na temat zagubienia tych numerów w czasoprzestrzeni i przypisywanie im autorstwa nieznanej grupy z czasu kolorowego lata '69 nie jest już choć chwilę, nawet tak iluzorycznie, przekonujące, bo żaden długowłosy luzak nie byłby w stanie tych numerów napisać. Technicznie – owszem – ale zbyt wyrafinowane to spojrzenie, zbyt holistyczne, onieśmielające bogactwem porozrzucanych jak jajka wielkanocne szczegółów, i w końcu – nie tak znowu po omacku fetyszyzujące starocie.

Gdyby jednak odrzucić znamiona nowoczesności, co przecież ułatwia pokusa, to mielibyśmy do czynienia z przerzutem z luźnej formy na konceptualną pigułkę na miarę różnicy między „Revolver” a „Sgt. Pepper's” czy „Mystery Magical Tour”, gdzie redukcja czystej postaci rock'n'rolla przy ogromnym zwiększeniu siły uwodzenia byłyby najogólniejszymi tropami. Rzadziej odzywają się ślady mięsistego gitarowego psychu, więcej tu repetycji, dziwnych wibracji, wokalnych wojaży w dalszych wymiarach, stereofonicznego skakania między kanałami i nawet lekkiego odhumanizowania, a konwencjonalny tok rozwoju utworów nie wpada w progres (za wyjątkiem odstających singli), tylko pogrąża się w odlocie przeszkadzajkowych modulacji, cięć, fakturowych nawarstwień i rozwarstwień. Równowaga sprawia jednak, że „Lonerism” sprawdza się świetnie na obydwu poziomach: jako zbiór kompozycji (w którym każda z osobna warta jest wysunięcia z szafy grającej), ale jeszcze lepiej jako album, w który należy wsiąkać w słuchawkach od początku do końca, najlepiej zresztą namiętnie całując przy tym znaczki pocztowe, co poza oczywistym skojarzeniem przypomina inny fakt przydający krążkowi kolorytu – nagrywanie tego materiału było bowiem rozbite po różnych zakątkach świata (vide okładkowa pocztówka z Paryża). I symboliczna mnogość doświadczeń doskonale współgra tu z kompleksową zawartością.

Co wydaje się świadczyć o odcumowaniu od „Innerspeaker”, to wcale nie wyższy poziom świadomości stosowanych zabiegów, a zupełnie inny niż ostatnio stan świadomości, który nam, słuchaczom, pozwala na swobodne dryfowanie w kolażowym mikroświecie tego albumu. A ten, przetwarzany podczas odsłuchu, rzutuje na ścianki mózgoczaszki fragmenty, które automatycznie układają się w mapę w skali makro – masa nawiązań przelatuje przed oczami, gdzie „Lonerism” jest trochę taką synekdochą gatunku psychodelicznego rocka. Nie przekrojem, ale właśnie czymś nieuchwytnie ślizgającym się po wielu znajomych kątach z przestrzeni równie wielu lat, czymś jak błysk starego, złotego radia w pękniętej witrynie, której odłamki przynależą już do nowoczesnej infrastruktury. Dlatego niekoniecznie dziwić muszą słowa Kevina Parkera, definitywnego masterminda zespołu, który wyznawał w którymś z wywiadów, że dopiero na poziomie nagrywania materiału na „Lonerism” czuł się zupełnie wolny, żeby popchnąć całość w zamierzonym kierunku. I przecież album rzeczywiście brzmi jak marzenie, a nawet dosłownie - jak marzenie senne, bardziej zresztą budujące niż apokaliptyczne. Bo umówmy się - „Innerspeaker” to był zbiór porządnych i wyśmienitych petard, ale tutaj całość przypomina raczej odnogi bluszczu oplatającego piosenki czymś dla nich odgórnym – oryginalną wizją, oczywiście czerpiącą ze źródeł tak zachłannie, jak gdyby wodopój miałby się na dniach wyczerpać, ale przy tym pieczątka Tame Impala w żadnym momencie nie traci na wyrazistości. Trudno więc zgodzić się na ucinanie tematu poprzez sprowadzanie tej frajdy do sympatycznego epigoństwa – tu w środku kłębi się dużo więcej niż tylko duszki hipisów, a jeśli już, to nie są to wytwory z ektoplazmy, a wysokiej jakości hologramy. Z chirurgicznej transpozycji pozostało tylko to budzące zazdrość wyczucie, jak wymiatać tak, żeby zostawić konkurencję na poziomie palenia jointów. Za to uzbroił się Parker w całe wagony własnych przypraw i nawet jeżeli sam ma na ten temat odmienne zdanie, to o tym, że wskazania na tandem Macca-Lennon, na Blue Cheer i 13th Floor Elevators, na Todda Rundgrena, Pink Floyd i wszystkich ich razem wziętych nie są wystarczające, niech świadczy fakt, że albumu nie da się łatwo wrzucić do worka z napisem revival. Bo nawet lekkie podgrzanie tego krążka sprawia, że z głośników wykipią pomysły.

W tym i sukces „Lonerism”: rozkracza się gdzieś między nowym – powodziami rozmazanych syntezatorów (porównania z MGMT łatwe, ale wcale nie z kapelusza), pozostałościami po zetknięciu z The Flaming Lips (perkusjonalia, znajoma konstrukcja „She Won't Believe Me”), śladami chillwave'u (wokalny mostek w „Mind Mischief”), czy kyussową motoryką w „Elephant” - a zużytym, czyli staroszkolnie samplowanymi wycinkami rozmów, specyficzną estetyką liryków, hipnotyzującymi „copy-paste” najwyższej próby (klasyczne „Keep On Lying”, jeszcze bardziej klasyczne „Sun's Coming Up”, czy ten wszechobecny dziadowy phaser, np. we wspaniałym „Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything We Could Control”), czy wskrzeszonym szaleństwem z rzeczywiście jakoś korespondującego „A Wizard, A True Star” (fruwający po sieci cover „International Feel” znajomość potwierdza). Podobnie jednak jak u Rundgrena, pomimo jawnie pastiszowej otoczki nagrania nie proponuje się nam żadnej groteskowej, akrobatycznej pozy, a figurę kompletnie naturalną, inteligentną, a i przede wszystkim zachwycającą songwrtitersko. Bo przecież nic by z tego nie było, gdyby nie samoobrona kompozycji (prześliczne piętrowanie melodii w „Why Won't They Talk To Me?”, przestrzenność i rozbudowanie „Music To Walk Home By” - numery roku przecież), bardziej jeszcze wokół popu zorientowanych, ale przy tym o wiele bardziej kwaśnych, nawiedzających nas prędzej niż nadających się do nucenia, a miejscami nawet przeestetyzowanych, chociaż zawsze uroczych. Efektami zasypano nas jak śniegiem, i tak jak do odtworzenia „Innerspeaker” wystarczyłaby Parkerowi ekipa z podstawowym instrumentarium, tak „Lonerism” jest krążkiem stricte produkcyjnym, alchemicznym, w czym bez wątpienia pomógł Dave Friedman, człowiek kładący dłonie na nagraniach The Flaming Lips, Mercury Rev, czy Neon Indian, a który również i tutaj odwalił kawał świetnej roboty. Uprzedzając jednak zarzut o wydmuszkowej budowie albumu, jedynie powierzchowne przesłuchania mogą przywieść na myśl obawy, że pod atrakcją nurkowania w akwalungu skrywana jest wątpliwa pomysłowość - bardzo szybko okazuje się bowiem, że fragmenty tego witrażu zapętlają się w głowie na całe tygodnie. Ale co prawda, to prawda – nie znajdziemy tu swojego „Solitude is Bliss”, za to całą szufladę nieoczywistych hooków, jak instrumentalno-samplowa symbioza, która tworzy się w „Keep On Lying”, czy choćby nawet w niepozornych partiach wokalu na bonusie z iTunesa „Led Zeppelin”, a najkrócej mówiąc - dosłownie wszędzie. Nie ma jednak co płakać nad zmianą formuły – Tame Impala właśnie zapewnia sobie nieśmiertelność. Every tear will be gone from my eye / This old place is gonna give way to Glory – autokomentarz jak znalazł.

„Lonerism” niesie ze sobą największy potencjał omamienia rzeczywistości od czasu „Embryonic” - atmosfera nie rozrzedza się, choćbyśmy tego nawet czasem pragnęli, a erudycyjne ujarzmianie chaosu zamyka usta malkontentom. Taki wniosek to odwieczny wytrych, ale Tame Impala w 2012 roku faktycznie wydaje się być dużo dojrzalsze, o ile to w ogóle dobry epitet dla charakteryzowania muzyki, dla której słowo „acid” jest najkrótszą definicją. To już nie jest tylko ogarnięty zespół piszący bardzo fajne piosenki, ale poważny gracz na polu, owszem, eksploatacji, ale również pewnego rodzaju dyplomatycznej dyskusji ze spuścizną, formą jej unowocześnionego dziedzictwa, gdzie jednak ani nie jest to pudrowanie zwłok, ani też konstruowanie androida. To jest dokładnie to, w całej swojej gęstości, ale dzisiaj, nie wieki temu. A że Dungen i Coyne ostatnio trochę zwolnili, bez wahania typuję Tame Impala na najmocniejszego zawodnika w wadze ciężkiej fazy. Australia właśnie zrehabilitowała się za lata 60.
Autor: Karol Paczkowski

utwory:
1. Be Above It
2. Endors Toi
3. Apocalypse Dreams
4. Mind Mischief
5. Music To Walk Home By
6. Why Won't They Talk To Me?
7. Feels Like We Only Go Backwards
8. Keep On Lying
9. Elephant
10. She Just Won't Believe Me
11. Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything
12. Sun's Coming Up

wydano: 2012

5700227

Opis

Wydawca
Caroline International
Artysta
Tame Impala
Nazwa
Lonerism
Zawiera
CD
chat Komentarze (0)
Na razie nie dodano żadnej recenzji.